Off Camera cz. 1

Data:

Jak można usłyszeć (a nawet przeczytać) w spocie, który otwiera ostatnio mnóstwo seansów w krakowskich kinach, Off Plus Camera to “kultowy festiwal w kultowym mieście”. Czyżby życie aż tak przyspieszyło w dwudziestym pierwszym wieku, że impreza, która ma za sobą raptem jedną edycję zyskuje status kultowej, czy to tylko ego organizatorów w ciągu roku zdążyło rozrosnąć się do poważnie kultowych rozmiarów?

Fakty są następujące: dziesięć dni, ponad sto filmów, kilkanaście sal kinowych, bloków tematycznych do wyboru do koloru i kultowo okrągła suma dla zwycięzcy głównego konkursu - całe sto tysięcy.

W ciągu dwóch dotychczasowych dni udało mi się zobaczyć pięć filmów. Wynik zapewne niezbyt imponujący, jak na liczbę propozycji - około pięćdziesiąt projekcji. Prawdziwa klęska urodzaju! Z drugiej strony ciężko przecież się rozdwoić, albo zamieszkać w kinie. Zanim przejdę do konkretów warto by jeszcze wspomnieć co nieco o kryteriach jakimi kieruję się wybierając filmy. Pierwsza zasada: nie ma żadnych zasad. Idę tam gdzie akurat mi po drodze, a często po drodze mi do kina Sfinks, bo tegoroczny festiwal zawitał nawet do Nowej Huty. Dzięki temu zyskuję niezwykle niespójny, szczątkowy i pozbawiony logiki obraz całości, którym mimo wszystko chciałbym się podzielić.

PERRO COME PERRO
czyli o tym, jak bardzo “latino” jest kolumbijska mafia

Perro Come Perro to opowieść o kolumbijskiej mafii. Skojarzenia z Miastem Boga nasuwają się same, ale słuszne do końca nie są. Przede wszystkim film nie pozuje na paradokument i bardziej niż na piekle południowoamerykańskiej ulicy koncentruje się na historii głównego bohatera. To po prostu dobre kino gangsterskie przyodziane w kolumbijskie szatki. Mamy zatem drobnego cwaniaczka, który postanawia wykiwać swojego szefa. Przekręt wymyka się spod kontroli, a nasz cwaniaczek dwoi sie i troi, aby nie znaleźć się na samym dole łańcucha pokarmowego w którym grube ryby pożerają płotki. Żeby było ciekawiej w całą awanturę zamieszana jest magia voodoo i tajemnicza postać, która bez przerwy telefonuje do hotelowego pokoju bohatera.

Brzmi tak sobie, a wychodzi bardzo apetycznie! Lokalny koloryt, którego w filmie nie brakuje, pozwala zapomnieć, że film powiela stare schematy (miejscami bardzo przypomina mi “Życie Carlita”). Każdy z trójki głównych bohaterów jest wyrazisty, szczególnie Sierra - naprawdę trudno sobie wyobrazić bardziej denerwującego gościa. Historia jest skomplikowana na tyle, na ile trzeba, żeby pokazać parę obrzędów voodoo, kilka bezsensownych aktów przemocy, strzelaniny, scenę łóżkową i masakrę piłą mechaniczną.

Realizacja nie pozostawia nic do życzenia, ale też nie powala. Mocnym punktem wydała mi się muzyka, szczególnie główny motyw filmu, ale być może to kwestia osobistych preferencji i tego, że po prostu lubię latynoską muzykę. Jeśli podobało Wam się “Habana Blues”, to śmiało możecie sięgać po sountrack z “Perro Come Perro”.

W zasadzie ten film jest po prostu solidnym kawałkiem rozrywki. Nie prowokuje do głębokich przemyśleń, ani nie zwraca uwagi na to jak gangi w Południowej Ameryce tworzą prawo na równi z rządem i policją. Właśnie dlatego nie jest “latino” w takim sensie jak filmami latynoamerykańskimi są “Miasto Boga”, czy “Habana Blues”, nie akcentuje społecznych bolączek regionu. Kolumbijska mafia, która pojawia się w obrazie niczym nie odbiega od tej znanej z filmów hollywoodzkich. Trójka głównych bohaterów równie dobrze mogłaby być czarnymi braćmi z Miami albo brooklynskimi twardzielami. Zatem jedyne co w tym filmie rzeczywiście “latino”, to lokacje, muzyka i trochę czarnej magii.

Polecam, szczególnie zwolennikom dobrej sensacji.

ŚWIĄTECZNE OPOWIEŚCI (UN CONTE DE NOEL)
czyli o tym, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, ale bez niej też jest źle

Nie jestem wielkim fanem kameralnych, wyciszonych filmów, które w subtelny sposób starają się analizować międzyludzkie relacje. Może muszę dorosnąć, a może po prostu z tym się urodziłem i z tym mi przyjdzie umrzeć. Dlatego wybierając się na “Świąteczne Opowieści” przygotowany byłem na najgorsze. Na szczęście nie taki diabeł straszny…

Historia osnuta jest wokół choroby matki trójki dorosłych dzieci (w tej roli Catherine Deneuve). Ojciec, który rozpaczliwie poszukuje dawcy szpiku dla żony postanawia ściągnąć całą trójkę rodzeństwa do domu na Boże Narodzenie. Pojawiają się więc władcza i uzależniona od miłości matki córka wraz z ze swoim niezrównoważonym dzieckiem. Przybywa też najmłodszy syn z żoną i dwójką maluchów, a razem z nimi zaprzyjaźniony kuzyn. Z sześcioletniej banicji powraca prawdziwy syn marnotrawny, alkoholik i cynik, a przy tym defraudant. Wspólnie spędzone kilka dni nie tylko pokazuje jak ciężko jest wytrzymać świąteczną nudę i banalne rozmowy o niczym przy pełnym stole, ale przede wszystkim ujawnia jak wydarzenia z dzieciństwa i okresu dojrzewania mogą przez lata odbijać się na dorosłym życiu i międzyludzkich relacjach. Główny wątek dramatyczny osnuty jest wokół relacji starszego brata z siostrą i ich rywalizacji o to kto ma zostać dawcą szpiku dla matki. Każdy bohater ma jednak jakiś sekret, odległe wydarzenie, które w te święta powraca aby o sobie przypomnieć.

Choć nie mogę powiedzieć, żebym na tym filmie ubawił się po pachy, to jednak miejscami absurdalny humor pozwalał się uśmiechnąć. Siedząc w kinie odniosłem z resztą wrażenie, że każdego w tym obrazie bawi co innego (wnoskując z pojedyńczych śmiechów, które w najdziwniejszych momentach dobiegały z sali). Na pochwałę zasługuje szczególnie postać ojca - to ona jest motorem komizmu w filmie, a zarazem wydaje się dobrym duchem całej opowieści.

Szczerze powiedziawszy mam mieszane odczucia co do “Świątecznych Opowieści”. Zwolennikiem tego typu kina powinien chyba przypaść do gustu, a mnie na razie przekonał, że warto bliżej zapoznać się z podobnymi produkcjami. To chyba sporo.

ZION AND HIS BROTHER
czyli o tym, jak w Izraelu robią dobrze to co w Polsce robią kiepsko albo wcale

Był to pierwszy z konkursowych filmów jakie udało mi sie obejrzeć. Sceneria, choć akcja toczy sie w Izraelu, mocno przypomina znane nam wszystkim blokowiska. Dlatego właśnie obawiałem się, że zostaniemy uraczeni kolejną historią z cyklu “matka pije, ojciec bije, więc siedź uważnie i cierp razem z głównymi bohaterami”. Na szczęście poza naturalistycznym pokazywaniem przemocy psychicznej i rozkładu więzi rodzinnych film ma coś jeszcze do zaoferowania.

Jest to przede wszystkim opowieść o wchodzeniu w dorosłość tytułowego bohatera. Zion, po tragicznym wypadku, którego sprawcą jest jego starszy brat, zaczyna buntować się przeciwko jego autorytetowi. Ich relacja przypomina pomieszanie braterskiej przyjaźni i więzi syna z ojcem. Narastający konflikt między rodzeństwem może doprowadzić do kolejnej tragedii.

Gdyby nie to, że losy Ziona naprawdę przyciągają do ekranu mielibyśmy do czynienia z kolejną, nic nie wnoszącą produkcją, pokazującą coraz to od innej strony obsikane kamienice i szarych ludzi, którzy w nich mieszkają. Na szczęście w filmie mamy też głównego bohatera z krwi i kości, który uczy się radzić sobie z wyrzutami sumienia, zaczyna sam decydować o własnym losie i przeżywa pierwsze miłosne fascynacje. Do tego zakończenie, z jednej strony tragiczne, ale tak naprawdę nie zmieniające niczego w życiu głównych bohaterów.

Myślę, że to właśnie interesujące historie są tym czego brakuje w polskich filmach tego typu. Ciekaw jestem kiedy polscy filmowcy zorientują się, że nie wystarczy przez dziewięćdziesiąt minut pokazywać wyjątków z rzeczywistości aby odnieść sukces.

BRONSON
czyli naprawdę twardy zawodnik

Spośród moich dotychczasowych doświadczeń z Off Camera ten film to prawdziwa perełka. Przez krytykę słusznie porównywany do Mechanicznej Pomarańczy, skojarzenia z Fight Club też nie byłyby od rzeczy. Opowieść o przemocy, która staje się celem, sztuką i czymś na kształt filozofii życia. Oparty na faktach obraz to historia życia Michaela Petersona, pseudonim Charlie Bronson, który w późnych latach siedemdziesiątych stał się najdroższym, a zarazem najpopularniejszym więźniem Wielkiej Brytanii.

Nie chcę zdradzać szczegółów z życia Bronsona, zainteresowani powinni koniecznie wybrać się na film - nie pożałują.

Tym co w filmie urzeka najbardziej, to ukazanie przemocy jako pokraczenj formy sztuki i zyskiwania poklasku. “Bronson” obrazuje w jaki sposób psychopatyczne osobowości głodne władzy i kontroli są w stanie fascynować i porywać tłumy, stając się jednocześnie ikonami popkultury. Wystarczy powiedzieć, że Bronson, który w swoim życiu 34 lata spedził w więzieniu, z czego 30 w izolatce jedenaście razy został laureatem nagrody Koestlera, wyróżnienia przyznawanego kryminalistom za malarstwo i poezję. Czyż to nie dziwacze?

Właściwie ciężko znaleźć jakikolwiek słaby punkt tym filmie. Świetne zdjęcia, od cudownie żywych kolorów, po wyblakłe i monotonne pomieszczenia szpitala psychiatrycznego, wspaniała muzyka będąca pomieszaniem elektroniki z przełomu lat 70-tych i 80-tych z muzyką symfoniczną - naprawdę wysmakowane i zachwycające. Sceny przemocy tak, jak przystało na porządny film o przemocy, wcale nie są realistyczne, są przerysowane, a przy tym nie popadają w śmieszność.

Na osobną wzmiankę zasługuje aktorstwo. Tom Hardy w szczytowej formie, naprawdę dał z siebie wszystko i nie wiem, czy Bronson nie stanie się jego opus magnum. Oczywiście życzę mu jak najlepiej i chciałbym, żeby jeszcze nie raz zaprezentował się w tak przekonującej kreacji, ale sam sobie postawił poprzeczkę niesamowicie wysoko. Nawet powierzchowność Hardy’ego doskonale pasuje do postaci Charlesa Bronsona - z jednej strony jest łysym, napakowanym, twardym facetem, z drugiej, nie brakuje mu pewnego dostojeństwa.

Zachwytom nad tym filmem mogłoby nie być tu końca. Mam nadzieję, że Was przekonałem aby przy pierwszej nadarzającej się okazji go zobaczyć. Warto!

SPLINTERHEADS
czyli o klątwie Absolwenta, tudzież o tym jak po raz kolejny wynaleźć koło

Na “Splinterheads” poszedłem, można powiedzieć, z braku laku. Przyszedłem do kina kiedy wszystkie bilety na “Ghost World” już się wyprzedały, sala była nabita do pełna, a na kolana nikt mnie nie chciał wziąć. Pomyślałem więc, czemu nie, i proszedłem na lekką amerykańską komedię, która również jest filmem konkursowym. W dodatku jak się okazało była to polska premiera i organizatorzy nawet zaprosili aktorkę, która w “Splinterheads” wciela się w jedną z postaci. Lea Thompson, bo o niej mowa, znana między innymi z “Powrotu do przyszłości”, powiedziała jak bardzo kocha Kraków, poczym oddaliła się w sobie tylko znanym kierunku. Czyli jednym słowem nic specjalnego. Z resztą tak jak i cały film.

Śledząc ostatnio poczynania młodych reżyserów ze Stanów mam wrażenie, że mają oni jedną receptę na nakręcenie filmu, którą przedstawiają producentom:

“Hej, nie mamy kasy, więc nakręćmy film o dwudziestoparolatku, który czuje się zagubiony i niedopasowany do otaczającej rzeczywistości. Będzie zajmował się dziwacznymi rzeczami jak romansowanie ze starszymi kobietami, pracowanie w firmie ogrodniczej, występy w radiu i granie upośledzonych umysłowo w filmach. Dodatkowo będzie bał się wejścia w dorosłość, jednak zostanie do niego zmuszony przez pojawienie się uroczej i powodującej dużo zamieszania pięknej dziewczyny z którą na końcu się zwiąże.”

Producenci zaś odpowiadają:

“To genialne, udało się czterdzieści lat temu z Absolwentem, uda się i teraz!”

Czasem wychodzi lepiej (Garden State), czasem tragicznie (Wrestling), a czasami tak sobie (I’m Reed Fish i właśnie Splinterheads).

Czy naprawdę jedynym problemem na jakim potrafią się skoncentrować młodzi amerykańscy filmowcy są nierozgarnięci dwudziestolatkowie, ktorzy nie potrafią wziąć życia we własne ręce? A może rzeczywiście odsetek niezaradnych jest aż tak wielki, że stał się poważnym problemem społecznym i trzeba kręcić o tym filmy? To by tłumaczyło dlaczego amerykańska gospodarka przechodzi recesję…

Nie zrozumcie mnie źle. Splinterheads to nie jest zły film. To przyjemna komedyjka do pośmiania się samemu, albo z drugą połówką. Nie ma sensu, żebym jak po łysej kobyle jeździł po filmie, który jest całkiem niezły. Jedyny problem to fakt, że to film jakich w ciągu ostatnich trzech lat widziałem już z dziesięć i po prostu zaczynam czuć przesyt podobnymi produkcjami. Mimo wszystko nie miałbym nic przeciwko, gdyby to Brant Sersen otrzymał główną nagrodę, chociaż szans nie ma praktycznie żadnych. Może wtedy dołożyłby z trochę z kredytu hipotecznego i nakręciłby coś innego, zamiast niskobudżetowej opowiastki o nieprzystosowanym dwudziestolatku.

I jak na razie to tyle moich wrażeń z Off Camera. Jedno odkrycie (Bronson) i cztery mniej lub bardziej, ale jednak udane (albo chociaż poprawne) filmy. Na razie nie ma źle, a zostało jeszcze osiem dni!

Dzięki za ten wpis (i liczę na więcej)!

"Bronson" leci od kilku miesięcy w Lądku, ale jakoś zniechęciła mnie strasznie rozbudowana akcja reklamowa. Gdzie się nie obrócisz to morda Hardy'ego. A raczej jestem przyzwyczajony do tego, że dobrych filmów zwykle nachalnie nie reklamują. Ale w takim razie może się przejdę i ocenię sam.

Do wishlisty (http://michuk.filmaster.pl/wishlista/) dodaję sobie też Un conte de Noël, głównie dla Catherine Deneuve.

Dodaj komentarz